John Taylor

W Rytmie Przyjemności: Miłość, Śmierć i Duran Duran

2013-11-22
Autor: Michał Balcer
Ocena:

Duran Duran, poza kilkoma kapitalnymi numerami, kojarzyło mi się z grzecznymi chłopcami, z najpiękniejszymi teledyskami jakie kiedykolwiek nakręcono oraz tym, Ĺźe jak głosi anegdota byli ulubionym zespołem księżnej Diany. Zawsze odbierałem ten kwintet jako ludzi, ktĂłrzy wiodą spokojne i luzackie Ĺźycie. I przy okazji muzykują, koncertują i robiąc klipy - tworzą potęgę MTV. Wszak nigdy nie słyszało się o Ĺźadnych skandalach z nimi w roli głównej. Moje wyobraĹźenie zmieniło się w momencie, w ktĂłrym skończyłem czytać autobiografię ich basisty Johna Taylora zatytułowaną „W Rytmie Przyjemności. Miłość, Śmierć & Duran Duran”. To historia rodem z tych spod znaku „wino, kobiety i śpiew”, a właściwie: „sex, drugs and rock ‘n’roll”.

W książce co zrozumiałe znajdziemy mnóstwo wątków związanych z zespołem, począwszy od formowania składu, przez największe sukcesy, roszady personalne, aż po dziś dzień– erę facebooka, twittera i iTunes. Najważniejszym morałem wypływającym z tych rozdziałów poświęconych Le Bonowi i spółce jest według mnie to, że po raz kolejny potwierdza się następująca teza: nie byłoby szalonej dekady lat osiemdziesiątych, gdyby w 1976 roku nie objawili się światu Sex Pistols. Wystarczy – to jest opowieść Johna o Johnie. I nie ma sensu wspominać nic więcej o Duran Duran. 

To co mnie urzekło w autobiografii Taylora to prostolinijność autora. Zaskakuje szczerością, czasem nawet bawi. Wydaje mi się wręcz, że dla Johna praca nad spisaniem swojego życia, na tych kilkuset stronach, była swego rodzaju 'katharsis'. Nie spodziewałem się, że można do tematu podejść aż tak uczciwie. On nie stara się niczego ukryć, nie próbuje zgonić winy za swoje niepowodzenia na kogoś innego. O ile historie stricte rodzinne (na przykład przeszłość wojenna ojca) nie są niczym nadzwyczajnym, o tyle przyznanie się do problemu z narkotykami i alkoholem szokują. Co więcej basista dokładnie opisuje poszczególne fazy swojego uzależnienia. Oczywiście poza poważnymi sprawami, Taylor opowiada również o tych bardziej błahych, młodzieńczych a la pewna choroba z kategorii tych określanych mianem 'W'. Chociaż zniszczył mój pogląd o Duranach, to zdobył także ogromną sympatię. Można mu wybaczyć wiele, bo to w sumie dobry chłopak, który nie poradził sobie z popularnością. I ten dobry chłopak umie też wzruszyć – niechaj nie zabrzmi to ckliwie i przesadnie– do łez. A tak zadziałał na mnie rozdział związany ze zniknięciem jego ojca. 

Nie wiem na ile jest to kwestia języka jakim pisze Taylor, a na ile tłumaczenia Marty Zalesińskiej, ale „W Rytmie Przyjemności...” czyta się jednym tchem. I czy to przed snem, czy przed wyjściem z domu, czy też przed obiadem - kiedy mamy odłożyć książkę na bok, w głowie cały czas przewija się jedna myśl: jeszcze jeden rozdział i dopiero zrobisz to co masz zrobić. A, że z jednego robi się kolejny i kolejny... Naprawdę ciężko oderwać się od tej lektury. Druga rewolucja na Ukrainie, rekonstrukcja rządu i ostatnia kolejka piłkarskiej ekstraklasy są nieistotne, schodzą na plan dalszy. Ważne jest tylko i wyłącznie to co ma do powiedzenia John Taylor!